piątek, 29 sierpnia 2014

|99|. Alex

Mijam już chyba z dziesiąty raz ten budynek. Cholera... Zgubiłem się! Szukając sklepu w tym zakichanym mieście nie zauważyłem, jak znikają mi znajome ulice. Byłem tu już kiedyś wraz z zespołem. Ale Diana jest najlepszym przewodnikiem... Stany Zjednoczone nie są jej obce, w końcu stąd pochodzi. Może byłoby mi łatwiej, gdyby było jasno. A tu? Ciemno i późno. Jedyny plus tej wyprawy to to, że mam nowiuśką paczkę papierosów, z której wypaliłem już trzy. Jeden z nerwów... Drugi i trzeci tak samo. Poczułem jak łapią mnie duszności. Zacząłem pospiesznie szukać - w kieszeniach nowej marynarki - tego leku, który mi dał ten facet. Już nawet nie pamiętam jak ma na imię. Jest! Znalazłem. Wyjąłem szybko jedną pastylkę i tak jak jest to zalecane dałem pod język. Zatrzymałem się na chwilę i podparłem o stojącą przy drodze latarnię. Gdzie ja jestem?! Ponownie już dzisiaj spojrzałem na wyświetlacz telefonu, jakby szukając tam odpowiedzi. Sytuacja była o tyle trudniejsza, że nie mogłem do nikogo zadzwonić. Telefon nawalił, czego się nie spodziewałem i miałem tylko numery alarmowe. Rany... Przecież nie zadzwonię na policję i nie powiem, że się zgubiłem... A może jednak? Nie.
Tabletka pomogła. Znowu. Ruszyłem więc dalej, szukając znajomych ulic. O, jakiś znak życia! Przez ulicę po mojej lewej jechała taksówka. Wybiegłem pomiędzy zaparkowanymi samochodami na poboczu.
- Dzień dobry... To znaczy... Dobry wieczór... - Motałem się. - Mógłby mi pan powiedzieć gdzie ja jestem? - Zapytałem po tym jak otworzył szybę.
- W Filadelfii. - Burknął.
- Tyle to ja też wiem. - Uśmiechnąłem się rozbawiony. - Chodzi mi o to, że na jakiej ulicy?
- Ma pan napisane praktycznie na każdym budynku jaka jest ulica.
- Mógłby mnie pan zawieźć do hotelu...
- Przykro mi, ćpunów nie zabieram. - Przerwał mi, zamkną szybę i odjechał.
Stałem na środku ulicy jak wryty. Ćpunów? - Powtórzyłem w myślach. Jakiś zdrowo pokręcony ten taksówkarz.
Zszedłem z jezdni i nie mając wyjścia kierowałem się dalej w tą stronę, co wcześniej. Przeczytałem nazwę ulicy na której się znajduję. Skądś kojarzę... Zaraz... Hotel jest kilka przecznic dalej! Nie wiem czemu, ale zacząłem biec.
Zdyszany zatrzymałem się u celu. Pamięć mnie jednak nie zawiodła.
Wszedłem do hotelu przez główne wejście i odebrałem kluczyk w recepcji. Z tego co widziałem, to klucze Diany, Dave'a, i reszty zespołu jeszcze wiszą. To znaczy, że ich nie ma. Chyba mnie zabiją za to, że nie wróciłem, ale przynajmniej mam wymówkę. Otwierając drzwi do pokoju nie mogłem trafić kluczem do zamka. Dwoiło mi się w oczach, jakbym wypił co najmniej pół flaszki jakiegoś mocnego alkoholu. W końcu udało mi się otworzyć drzwi. Padłem na łóżko. Dawno nie byłem taki zmęczony. Chciałem się chociaż przebrać z tych eleganckich ciuchów, które Diana pomogła mi dzisiaj wybrać. Jakby mi było mało garniturów... Nie ważne.
Wstałem z łóżka i poczłapałem do łazienki. Powoli zdejmowałem marynarkę, spodnie... Aż zostałem w samych bokserkach. Zwróciłem uwagę na moje odbicie w lustrze. Mało tego, że byłem blady. Oczy miałem czarne, jakbym miał szkła kontaktowe. Dlatego mnie światło razi. Wszystko jasne. Moje źrenice były tak rozszerzone, że się wcale nie dziwię taksówkarzowi, że mnie olał i zwiał.
- Jestem na haju... - Zaśmiałem się do lustra. Nie wiem, czy poprawnie to nazwałem.
Ubrałem na siebie jakiś czarny podkoszulek. Chyba przedawkowałem dzisiaj te tabletki... Zażywałem je jedna za drugą w obawie, że znowu będę mieć atak. Dzięki tym lekom mogę palić i nie martwić się o duszności. Żyć nie umierać.
Wróciłem do pokoju i położyłem się na łóżku. Zgasiłem lampkę stojącą na szafce nocnej i usnąłem.
Nie wiem ile minęło czasu, ale obudziły mnie głosy. Otwierając oczy uniosłem głowę znad poduszki.
- Więc tu jesteś! - Dave jako jedyny podszedł do mnie. - Miałeś tylko iść po papierosy. Martwiliśmy się o ciebie, że nie wracasz, nie odbierasz... A ty sobie beztrosko śpisz!
Reszta zespołu wraz z Dianą weszła podobnie jak Dave do pokoju. Jamie zamknął drzwi. Wszyscy czekali na wiarygodne wyjaśnienie. Jesteśmy przecież jak rodzina...
- No więc... - Podniosłem się i usiadłem na łóżku. - Zgubiłem się.
- Zgubiłeś się? - Parodiował mnie Jamie. - A można wiedzieć gdzie?
- Jakbym wiedział gdzie, to bym nie błądził po okolicy jak ostatni osioł! - Wściekłem się.
- A gdzie twój dobry humorek? Też się zgubił?
- To jakieś przesłuchanie jest? - Zwróciłem mu uwagę. - Zgubiłem się, a telefon się zrąbał i nie mogłem do nikogo zadzwonić!
- Taa... - Jamie znowu swoje... - Pokaż ten telefon.
- Zostawiłem w spodniach, w łazience. - Mruknąłem nie patrząc na nich.
- Masz. - Diana postawiła niewielką torbę przy łóżku. - Twoje zakupy.
- Dzięki. - Uśmiechnąłem się do niej. - Naprawdę chciałem do was wrócić, ale się zgubiłem... Słowo! A poza tym pytałem taksówkarza o drogę, ale... - Urwałem.
- Ale? - Matt czekał na dalszą część wypowiedzi.
- Ale... - Myśl, myśl! - Powiedział, że na każdym budynku jest napisana nazwa ulicy i odjechał. - Uf, wybrnąłem z tego.
- Albo kłamiesz, albo masz nierówno pod sufitem. - Jamie wrócił do pokoju z moim telefonem. - Wszystko działa.
- Jak to?! - Zdziwiłem się. - Musicie mi wierzyć...
- Ja ci wierzę. - Dave stanął po mojej stronie. - Jak do niego dzwoniłem to odezwała się poczta głosowa. A z tego co wiem, Alex zawsze odbiera telefon. Prawda?
- Prawda... - Wszyscy się z nim zgodzili.
Zaczęli wychodzić z pokoju. Jako ostatni mój kuzyn. Zatrzymał się na chwilę.
- Widzimy się jutro na śniadaniu. Pamiętaj, jest o dziewiątej. - Powiedział, po czym zamknął za sobą drzwi.
W pokoju znowu zrobiło się pusto i cicho... Pierniczę! Nie zażywam tych leków. Po nich tylko wyglądam jakbym brał. A nie chcę tak wyglądać. Nie chcę skończyć jak co poniektórzy znani muzycy, którzy zaćpali się na śmierć...